Kowboj, czyli pasterz
Z perspektywy bibliotek i uniwersyteckich czytelń podróże wydają się
co najmniej zbędne. Pod płaszczykiem poznania lub współpracy, z
niezwykłą historyczną regularnością niosły ze sobą przemoc, podstęp i
kolonizację. Oprócz tych ewidentnie negatywnych konsekwencji są zbędne z
innego powodu. Turystyczne topografie istnieją tak samo w realnych
przestrzeniach geograficznych, jak w ikonosferze czy szeroko rozumianej
kulturze wizualnej i w przestrzeni wyobraźni. Są miejscami, które w
pewien sposób znamy, zanim je zobaczymy. W tym sensie okazuje się, już
wcześniej byliśmy w każdym miejscu, do którego jedziemy.
Dlatego podróże nie tyle kształcą, co raczej kształtują. Niezależnie
od tego, czy na nowe terytoria patrzy nomada, zagubiony podróżny czy
kolonizator, żadne z tych spojrzeń nie jest neutralne. Najbardziej
niewinne spojrzenie poprzestaje na skadrowaniu przestrzeni w ramach
zinternalizowanych klisz wizualnych – dostrzeżeniu w krajobrazie
elementów zbieżnych z tradycją sugerowaną przez przyswojoną wcześniej
ikonosferę. Najbardziej żarłoczne taksuje roślinność, glebę i jej
minerały pod kątem potencjalnych zysków – zmian, które trzeba
zaprowadzić i technologii, którą trzeba wdrożyć. W myśl przekonania, by
czynić sobie Ziemię (często cudzą ziemię) poddaną.
Krater Meke Gölü w Turcji, Cabo de Gata w Hiszpanii, Ostrog na
Urainie to tylko kilka lokalizacji, w których Michał Smandek dokonywał
swoich interwencji. Podróżuje od kilku lat, sycąc się klimatem
pustynnych obszarów USA, odludnych rejonów Turcji i przestrzeniami
Europy, do których zaglądają tylko Cyganie albo travellersi. By znaleźć
dogodne miejsce dla swoich działań, wcześniej przygląda się tym terenom w
atlasach geograficznych, ogląda fotografie, bada lokalne uwarunkowania
geologiczne. Rzeczywistość często weryfikuje wcześniejsze wyobrażenia i
powstałe prace różnią się znacznie od zamierzonych. Jednak, jak sam
mówi, jeśli nie zrobi czegoś w miejscu, do którego przyjechał, nie
będzie ono jego.
Wyglądałoby więc na to, że mamy do czynienia z kowbojem. Uosobieniem
figury białego, europejskiego mężczyzny, który czyni sobie poddanym
wszystko, co napotka na drodze. Kolonizatorem, który – na skalę
możliwości – przywłaszcza sobie teren. Smandek twierdzi zresztą, że
„każda materia i każda przestrzeń nadaje się do rzeźby, ale wszystko
zależy od metody kreacji, idei i formy jaką wybieramy”. Choć interwencji
dokonuje przy użyciu środków tyleż subtelnych, co humorystycznych, to
minimalistyczny chłód, który emanuje z przestrzeni eksplorowanych przez
Smandka, tylko potęguje siłę jego gestu.
Podbijanie terytorium, nawet przy użyciu wyspecjalizowanych
technologii, nie dzieje się jednak samo z siebie. Zawłaszczające
spojrzenie kolonisty musi tam zostać przyniesione na jego nogach, a
nawet najbardziej wyspecjalizowane narzędzia potrzebują pleców, na
których zostaną przytransportowane, i rąk, które będą je obsługiwały.
Przyroda nie oddaje przecież niczego za darmo, dlatego koloniści i
eksploratorzy muszą sporo się napocić. W tym zdobywaniu, mierzeniu się i
porządkowaniu terytorium, rodzi się dziwaczny związek. Tak bliski, jak
blisko człowieka może być piach, który wdziera się wszędzie podczas
wędrówki przez pustynię, i tak głęboki, jak głęboko w płucach górników
osadza się pył węglowy. Może dlatego rolnicy kochają ziemię, a ich skóra
– z wysiłku wkładanego w uprawę – staje się „ziemista”.
Patrząc na prace Smandka tworzone daleko od turystycznej marszruty, we
własnym mieszkaniu w Świętochłowicach lub w sterylnych przestrzeniach
galerii, dostrzegamy przede wszystkim pieczołowitość lub wręcz troskę, z
jaką Smandek traktuje każdą odrobinę materiału, każdy pył, każdy bąbel
powietrza pojawiający się w jego pracach. Szanuje tworzywo, jego
wewnętrzną strukturę i energię, pozwala ujawniać się w pełni jego
właściwościom. Pozwala rozlewać się i zasychać maziom i substancjom, w
formie które same przybrały. Najprostsze składniki rzeczywistości i
nieorganiczna materia pod jego okiem rozwijają się i dumnie puszą w
swojej naturalności.
Pamiętamy Heideggerowską krytykę cywilizacji technicznej i wezwanie,
by „pasterzować byciu”. Owo sformułowanie rzecz jasna brzmi dzisiaj
zanadto patetycznie i, co więcej, wielokrotnie było przeżuwane przez
ekologów, hippisów oraz mniej lub bardziej szalonych „obrońców
przyrody”. Jednak interesujące jest dlatego, że pozwala uchwycić
ambiwalencję, o której wspomniałem wyżej. Gdyż grając przed nami
kowboja-macho, eksploratora, który podporządkowuje sobie dziewiczy (a
jakże!) teren, tuż potem Smandek przypomina, że kowboj jest w istocie
rzeczy pastuchem, który troskliwie dogląda swoich kóz, owiec i krów,
żeby mogły najeść się do syta.
Wyraziste konkluzje są pokusą umysłów jałowych i prostych. Dlatego
(choć przeczuwamy, że agresywne wymachiwanie lassem jest po to, by stado
było bezpieczne) nie wyjaśniajmy ambiwalencji w pracach Michała
Smandka. Pielęgnujmy to wrażenie i nie szukajmy klucza do skrytki, w
której znajduje się rozwiązanie zagadki. Pozwólmy tym dwóm biegunom
oddziaływać na siebie i generować magnetyzm. Dajmy im roztaczać urok,
który rodzi się z napięcia między kolonizatorską potrzebą, by
podporządkować sobie tak wiele, jak tylko możliwe, by przyrodę zbadać,
oswoić i nadać jej pożądany kształt, a postawą czułego opiekuna, który z
fascynacją przygląda się, jak rzeczy dzieją się niejako same przez się,
i z obserwacji tych nieskrępowanych niczym ruchów czerpie największą
radość.
Łukasz Białkowski
http://lukaszbialkowski.wordpress.com/2012/12/17/kowboj-czyli-pasterz/
Tekst Łukasza Białkowskiego ukazał się w katalogu “Drobnostki”, opublikowanym przez BWA Katowice.